Wyjechaliśmy za bramę, trafiliśmy na drogę częściowo oczyszczoną, potem wjechaliśmy w śnieg. Naładowaliśmy go na przyczepę, śnieg już topniał, z wozu kapała woda. Jechaliśmy od strony krematorium do lasu - przed nami był jeszcze odcinek zupełnie nie oczyszczony. Zaparliśmy się i chcieliśmy ruszyć, ale wóz ani drgnął, utknął na dobre. Nasz sztabowy i dwóch SS - manów szli z tyłu w dość dużej odległości i rozmawiali. Nie zauważyli, że my utknęliśmy i weszli na nas.
Na zapytanie co robimy odpowiedzieliśmy, że nie możemy ruszyć. Nasz sztubowy - Helz skoczył do wozu, chwycił łopatę, SS-mani przygotowali karabiny. Wtedy zdjął nas strach /wiedzieliśmy jak wygląda w obozie popędzanie/ ruszyliśmy wóz i pognaliśmy niemalże biegiem.
Inny jeszcze moment przytoczę mówiący do jakiego wysiłku byli zmuszani więźniowie. Na terenie obozu rosły dość wysokie sosny, o średnicy/ na wysokości piersi/ - 60 do 70 cm. Należało je usunąć. Odbywało się to w ten sposób, że podcinano je w kilku miejscach siekierami, jeden wspinał się na wierzchołek, przyczepiał liny i łańcuchy. Za łańcuch ciągnęło ok. 15 ludzi i sosna przewracała się. Była to bardzo ciężka praca, ze względu na popędzanie bardzo słabo podcinano je. Pewnego razu o godz. 11:30 kazano nam do obiadu zwalić jeszcze trzy sosny. 0 dwunastej był obiad, więc zostało nam tylko pół godziny. Udało nam się rzeczywiście zwalić dwie sosny. Po odcięciu pnia i wykopaniu odziomka z ziemi pod pniak wchodziło 15 ludzi i biegiem po piasku przenosili je na stos na jedno miejsce. W normalnych warunkach to jest chyba niemożliwe żeby taka garstka ludzi wykonała taką pracę. Wtedy jednak granice ludzkich możliwości były bardzo elastyczne.
Do baraków na nowym obozie trzeba było przenieść piece kaflowe wysokości 1,20 m na 70 cm. Do przenoszenia użyto czterech więźniów. Nosiliśmy je płacząc z wysiłku i napięcia nerwów. Któregoś dnia zabrano mnie i kilku kolegów do wyładunku w Nowym Dworze. Przeładowaliśmy z wagonów szerokotorowych na wąskotorówkę 3 po 25 t. kamieni brukowych, 2 po 50 t. miału węglowego i kilka wagonów ziemniaków. Czterem z nas przypadło przeładować 2 wagony kamieni i 2 wagony miału węglowego. Stanęliśmy do pracy o 9:00 i mieliśmy skończyć do 12-tej. Miał musieliśmy przerzucać przez wysoką ścianę wagonu i pod wiatr. I rzeczywiście wykonaliśmy to zadanie, co prawda z półgodzinnym opóźnieniem, ale i tak wydaje się to dzisiaj niemożliwe.
Wydawało nam się, że spotkała nas krzywda, lecz okazało się, że ten dzień był dla nas niezły. W tym czasie przyszły do obozu ziemniaki kolejką wąskotorową i trzeba je było szybko - między jednym i drugim wagonem - przenieść do piwnicy. Nie można było ich zostawić w rowach, gdyż wtedy trzeba by postawić dodatkową straż, a w obozie też mogły zniknąć. Piwnica była usytuowana między dwoma wzgórzami. Cała praca była wykonywana w bardzo ostrym tempie. Ziemniaki wsypywano do skrzyń, te kładziono na nosze i dwójki biegiem przenosiły je na miejsce. Wielu więźniów nie wytrzymywało tego zabójczego tempa, nie mówiąc już o ciężarze. Na całej drodze rozstawiono kapów, blokowych uzbrojonych w pały, kije, którymi popędza li pracujących. Zresztą bili czy ktoś biegł, czy nie. Ci, którzy chcieli na chwilę odpocząć oberwali specjalne baty.
Praca w obozie była bardzo ciężka. Kto wytrzymał takie przyjęcie i wstępny staż to mniej więcej po 3 miesiącach stawał się tzw. starym numerem. Ale wytrzymać te 3 miesiące było naprawdę sztuką - trzeba było mieć szczęście lub jakiś szósty zmysł – specjalne wyczucie sytuacji, no i oczywiście dobre zdrowie, dużo siły.
Poza tymi strasznymi komandami były jeszcze warsztaty, gdzie praca była znośniejsza. Nie było tam takiego katowania, no i praca była lżejsza. Traktowano nas lepiej choćby dlatego, że byliśmy fachowcami, których oni bardzo potrzebowali.
W najlepszej sytuacji były biura czy to obozowe, czy techniczne, np. Bauleitung - kierownictwo budowy, DAW - które praco¬wały dla niemieckiej armii. Ale najlepsze warunki mieli ci, którzy bezpośrednio w pracy stykali się z SS-manami. Poza tym były specjalnie uprzywilejowani komanda, np. małe niby komando odszczurzania. Pracowało w nim dwóch więźniów jeden z nich zupełny ciemniak, kreatura ludzka, drugi dla odmiany bardzo inteligentny, fizyk, były pracownik Uniwersytetu Poznańskiego. Ponieważ praca ich obejmowała cały teren obozu, mogli się swobodnie poruszać.
Z tego względu byli jakoby listonoszami roznosili bieliznę, listy, jedzenie, pośredniczyli między kobietami i mężczyznami. W ogóle wszędzie, gdzie można było w czymś pośredniczyć, np. między więźniami i cywilami tam praca była lżejsza, dawała możliwości niesienia pomocy lub dla własnej korzyści, Oprócz szczęścia trzeba było mieć często trochę sprytu, aby znieść takie warunki. Jeden z kolegów był z zawodu elektrykiem, ale pracował w ślusarni. Powodziło się jemu nie najlepiej, ponieważ nie żył dobrze z kapem. Zdarzyło się kiedyś, że spaliły się bezpieczniki i warsztat stanął. Dowiedzieli się, że jest elektrykiem i zlecili mu naprawę. Podobna sytuacja zdarzyła się kilka razy. W końcu stał się "nadwornym elektrykiem", ale pracował tylko dorywczo. To był młody człowiek, sprytny, więc postanowił coś wykombinować. W międzyczasie porozumiał się z kapami, SS-manami i udowodnił im, że ma tak dużo pracy /zawsze tak naprawiał, żeby zaraz się zepsuło/, że nie może już pracować w ślusarni. Tak więc został "etatowym" elektrykiem. Teraz powstał problem jak się zabezpieczyć na przyszłość, okazać się ważnym i nieodzownym. Zaczął organizować warsztat elektryczny. Przekonał SS-mana, który się na tym nie znał/, że trzeba zmontować wskaźniki, że potrzebny jest amperomierz, woltomierz aby wiedzieć jakie jest zużycie prądu, zapobiec awariom. I tak zaczął się umacniać w swojej pozycji, dostał nawet dwóch do pomocy, naprawiał przewody u SS-manów, w komendanturze, stał się kapem swojego komando. Co prawda było ono małe, ale wystarczało żeby być zabezpieczonym.