Na początki czerwca 1944 r. Reichsführer SS Heinrich Himmler rozkazał definitywnie zlikwidować łódzkie getto. Pierwszy transport do obozu zagłady Culmhof (Chełmno nad Nerem) rozpoczął 23 czerwca 1944 r. Do 14 lipca 1944 r. do obozu zagłady wywieziono ponad 7000 osób. Kolejnym miejscem deportacji łódzkich Żydów był KL Auschwitz, dokąd od 23 do 29 sierpnia 1944 r. wywieziono ok. 60000 do 70000 osób. 3 i 10 września 1944 r. do KL Stutthof przybyły z KL Auschwitz transporty, w których znajdowała się część łódzkich Żydów.
Jednym z przybyłych był 16-letni Chaim Kozienicki:…zabrali nas do Auschwitz. Zabrano nas tramwajem do stacji kolejowej i tam wpakowano po 40 osób do wagonu kolejowego.[…] Po przeszło dobie jazdy stanęliśmy na stacji Auschwitz. Widziałem z daleka druty kolczaste i wielu ludzi w piżamach.[…] > to jest widocznie pensjonat, bo ludzie chodzą w piżamach i dobrze wyglądają <. Było to ostatnie zdanie, które wpisałem do mojego dzienniczka. Był to 1 września 1944 r. Zeszliśmy z wagonów, SS-man czytał nasze nazwiska z listy wręczonej mu przez Chimowicza.[…] Kazali nam oddać wszystkie wartościowe rzeczy.[…] Potem kazali nam pójść do kąpieliska. […] […] Nagle przyszedł rozkaz, że odjeżdżamy, że mamy się natychmiast zarejestrować, bo jutro jedziemy do Obersitz [Obrzycko]. Tak też było. Zabrali nas do innego baraku. Tam był „Arbeitsamt” i tam nas na nowo rejestrowali i zapisali personalia.[…] Następnego dnia znów był apel.[…] Potem dowiedziałem się, że ktoś widział tatusia. Pobiegłem więc na blok, który mi wskazali. Kiedy tam poszedłem, dowiedziałem się, że tata poszedł mnie szukać na moim bloku. Kiedy wróciłem, tatuś już na mnie czekał.[…]. Był to ostatni raz, kiedy całowałem i byłem całowany przez tatusia. Zabrali nas i prowadzili z jednego obozu do drugiego.[…] Aż wreszcie przybyliśmy przed kuchnię i tam otrzymaliśmy zupę. Nagle alarm![…]Jak tylko strzelanina się uspokoiła, poszliśmy dalej aż do dworca. Moc SS. Przeszliśmy pojedynczo i każdy dostał bochenek chleba, kawałek kiełbasy i kawałek margaryny. Potem wpakowali po 66 osób do wagonów kolejowych. […] Po trzech dniach takiej jazdy wyszliśmy z wagonów towarowych i załadowali nas do lor, w których przewożono kamienie i węgiel. […] Było to w mieście Marienheim (lub miejscu o podobnej nazwie). Na dworcu było wielu pięknie ubranych Niemców. Stanęli koło nas. Na nasz widok skrzywili twarze w morderczym uśmiechu, gdyż wyglądaliśmy jak ogród zoologiczny. Kobiety bez włosów. Wszyscy w ubraniach w niebiesko-białe pasy. Można było mieć wrażenie, że to lamparty czy zebry. Wielu młodych Niemców biegało od lory do lory i pytało, kto z nas jest rabinem, ale na szczęście nikt się nie zgłosił. Wreszcie lory z żywym towarem ruszyły. Jechaliśmy kilka godzin, aż przybyliśmy do obozu o nazwie Stutthof.
W Stutthofie przeszliśmy na nowo rejestrację. Po zarejestrowaniu się każdy otrzymał kawałek płótna ze stemplem z dużym Magendawidem i numer więźnia. Trzeba było naszyć jedno na piersiach, a drugie na spodniach. […] Było tu dużo ludzi z Litwy, Łotwy, Estonii i wielu jeńców rosyjskich. Ogólnie przebywali tu ludzie wszystkich narodowości. […] Pewnego dnia zabrali całą młodzież na rejestrację i zapisali na wyjazd.[..] Chłopcy, którzy mieli pojechać tym transportem, to: Norbert Żerygier, Tolek Liber, Michał Reder, Heniek i Sewek Płoński, Lolek Majerowicz, Zyga Szyper, Romek Fuks, Dawid Rozenblum i ja. Dziesiątka. […] Zabrali nas do kąpieli, dali ekwipunek i następnego dnia mieliśmy jechać.[…] Zabrali nas do kąpieli, dali ekwipunek i następnego dnia mieliśmy jechać.[…] Następnego dnia zabrali naszą dziesiątkę pod eskortą SS na stację kolejową.[…] Jechaliśmy kilka godzin[…] Zajechaliśmy na miejsce, które się nazywało „Stolp” [Słupsk]. Były tam warsztaty do naprawy wagonów – Deutsche Reichsbahn Reparatur Fabrik.
27 października 1944 r. Chaim Kozienicki wraz z innymi kolegami został wysłany do podobozu KL Stutthof w Słupsku (Aussenarbeitslager Stolp) powołanego 26 sierpnia 1944 r. Byli to kilkunastoletni chłopcy z getta łódzkiego, których praca w tym podobozie polegała na nauce ślusarstwa. Niektórzy z nich jeszcze w Łodzi pracowali w zakładach metalowych.
Chłopcy od samego przybycia zostali objęci opieką starszych więźniów. Każdy z nich wziął pod opiekę jednego z chłopców jako „Pfleger kind”, dostarczając im w miarę możliwości dodatkowe jedzenie. Jednym ze sposobów na przetrwanie była uboczna produkcja jaką zajmowali się więźniowie, w tym także Chaim Kozienicki, tzw.: ... fuszerki t.z. prace na zamówienie, jak scyzoryki (majster sam hartował klingi). Ważne było, żeby praca była dobrze wykonana. Robiłem kłódki (Vorhaengerschloss), scyzoryki, z muter robiłem pierścionki a nawet zapalniczkę na benzynę. Wszystko to robiłem ręcznie, włącznie kółko zębate do zapalniczki. Jak złamałem bor, to musiałem taki inny zrobić. Jedynie co majster robił, to hartował. Raz nawet musiałem zrobić nowy Gwintenschneider [Gewindenschneider], bo złamałem oryginalny przy pracy. Z drutu miedzianego robiło się łańcuszki na szyję i bransoletki. Robiłem też z blachy miedzianej różne wisiorki, jak serduszka, ptaki i w ogóle wedle zamówień. Przeważnie sprzedawałem moje „arcydzieła” kobietom, które nawet w obozie lubiły się jakoś obwieszać takimi cackami. Zamki przeważnie kupowali mężczyźni, bo każdy chciał mieć zamkniętą swoją pajdę, żeby mu nie skradziono. Robiłem różne kombinacje, żeby żaden nie był podobny do drugiego. Naturalnie, że jedyna zapłata to chleb.
(dd)
(opracowano na podstawie: Chaim Kozienicki, Dorastanie w piekle”.)