Według ks. Henryka Malaka idący w pogrzebie księża otrzymali od esesmana komendę: A teraz uważajcie! Pójdziecie przed tym zdechłym i będziecie śpiewać to wasze… to wasze… jąka się szukając wyrazu. – To wasze hokus pokus! – palnął wreszcie rad z siebie. – Naprzód marsz! - pada komenda. – Śpiewać! Spoglądamy po sobie. Nie wiemy co począć. Zaczniemy śpiewać, może być lanie. Nie będziemy śpiewać, dostaniemy za niewykonanie rozkazu. I co tu śpiewać? – Będziecie wreszcie śpiewać, wy polskie świnie?! Biegnąc wzdłuż wyciągniętych rzędów, grzmoci pałką gdzie popadnie. – Śpiewać! Śpiewać to wasze cholerne hokus pokus! Tak jak śpiewaliście dawniej zmarłym! Nagle od czoła pochodu rozbrzmiewa smętne: „Miserere mei, Deus…” – So, so. Tak jest dobrze. To śpiewajcie – cieszy się udobruchany esman. – Tylko wszyscy, wszyscy śpiewajcie. I nagle z setki zaropiałych gardeł, wyrywa się jak wyzwolona fala, łzami bólu nabrzmiałe: „secundum magnum misericordiam tuam…” – So, so, dopsze, dopsze – przytaknie esman łamaną polszczyzną. „Et secundum…multitudinem… miserationum …tuaurum …dele …iniquitatem …meam” – wyciągamy gregoriańską melodią, z wszystkimi wariantami; tak jak „dawniej”. I płynie potężna pieśń w obóz. Bije w ściany baraków, uderza w kolczaste druty. Tyle w niej siły, ile bólu… „Zmiłuj, zmiłuj się nad nami, o Panie, według wielkości miłosierdzia Twego”. – Głosniej! Głosniej! – przynagla esman. „Amplius…Lava me… Obmyj mnie z winy mojej i z grzechu mego mnie oczyść”… […] „Quoniam iniquitatem meam ego cognosco… Uznaję bowiem nieprawość moją i grzech mój stoi zawsze przede mną” – płynie dalej pokutna melodia psalmu. Z mroków baraków czołgają się półtrupy. Ziemiste, zapadłe twarze ożywia grymas zdumienia. Mrugają wyliniało bezrzęsne powieki, bezzębne usta mamroczą: „Miserere… miserere… Panie, zmiłuj się nad nami”. Przystają więźniowie z taczkami. Zatrzymują się z półruchu łopaty. Nawet esmani dozorujący kolumny pracy rozdziawiają gęby. Tego jeszcze w Stutthofie nie było. Zamknięty razem z nami oddział polskich jeńców wojennych, chodzących dotąd w mundurach, staje przepisowo na baczność. Sierżant Józef Kurzawa salutuje. Za przykładem żołnierzy idzie reszta więźniów. Prężą się zgarbione plecy. Odsłaniają sparszywiałe głowy. Krzywe paluchy, bardziej podobne do szponów niż do ludzkich członków, kładą się na szwach nogawic… W oczach, w tych oczach, które od miesięcy nie potrafią już płakać, perlą się łzy na nowo. „Tibi soli… peccavi… Przeciw Tobie samemu zgrzeszyłem… et malum coram te feci…” Przeliczyli się esmani. Chcieli urządzić widowisko ośmieszające religię, a tymczasem spotkali się z zupełnie przeciwnym efektem. W tych sterroryzowanych tysiącach chodzących kościotrupów żyło dotąd płomieniem jedno: wiara! Eksperyment był przedwczesny. […] – Zamknijcie pyski, wy wściekłe psy! Wy przeklęte klechy! Wy…Rozpętało się istne piekło. Pałki. Rozjuszone kopanie. Pomagają w tym i inni nadbiegli strażnicy. – Biegiem marsz! Takie psy przeklęte – wyjaśnia eskortujący nas esman. – Śpiewać im się zachciało! I do tego taka pieśń?! Toż to jawny bunt. Rewolucja! Ja wam pokażę, wy zdechłe psy! Ja wam… Ja was każę wystrzelać!
O zmianach w podejściu Niemców do więźniów obozów koncentracyjnych pisze Teodor Kluka: …po klęsce pod Stalingradem […]stosunek Niemców do nas wyraźnie się zmienił. Było już nieco lepiej. Nie śpiewaliśmy przy pracy, ale tylko w barakach. Nie śpiewano piosenek patriotycznych – tego nie ryzykowaliśmy, ale śpiewaliśmy piosenki inne, jak: „Szła dzieweczka do laseczka”. Niemcy słuchali tego naszego śpiewu. Niektórzy po cichu śpiewali „Pod Twoją obronę”. Modlić się nie było wolno. Modliliśmy się wieczorem, po cichu, na pryczach. Na Boże Narodzenie śpiewaliśmy po cichu kolędy. Po klęskach na froncie Niemcy pozwolili nam na Gwiazdkę śpiewać kolędy jawnie.
Mimo obowiązujących w obozach koncentracyjnych surowych zarządzeń zakazujących wspólnych głośnych modlitw, śpiewów religijnych i innych przejawów religijnego kultu: to [jak wspomina więźniarka KL Ravensbrück Wanda Dobaczewska] modlitwy odbywały się stale, bez przerwy i nigdzie na świecie nie modlono się tak gorąco. Głód życia duchowego był tak samo silny, jak głód intelektualny. Świadomość bezsiły własnej i bezsiły tego wszystkiego, na czym się przywykło opierać w życiu: bezsiły rodziny, społeczeństwa, ojczyzny – odebrałaby wszelką możność przetrwania, gdyby nie pozostała ostatnia pociecha, ostatnia ucieczka: Bóg. Możliwość przyjęcia komunii św. była dla więźniów najsilniejszym przeżyciem: Zapomniałam o świecie, zdawało mi się, że jestem w przedsionku nieba. Muszę powiedzieć, iż tam umiałam się modlić- tak tę chwilę zapamiętała inna więźniarka KL Ravensbrück, Katarzyna Kawurek-Matejowa.
Wyrazem wyznawanej w obozach koncentracyjnych „Wiary” są znajdujące się w zbiorach Muzeum Stutthof różańce, krzyżyki, które więźniowie wykonywali nielegalnie w obozie, jak również przedmioty kultu religijnego, które mieli ze sobą w chwili przyjścia do obozu. Nawet krańcowo wyniszczający więźniów „Marsz Śmierci”, który rozpoczął się 25 stycznia 1945 r. i trwał do marca 1945 r., nie zniszczył w nich wiary, dowodem są kartki z wizerunkiem Matki Boskiej wykonane w obozach ewakuacyjnych.
(dd, wl)
(opracowano na podstawie: O. H. M. Malak, Klechy w obozach śmierci, Lublin 2004; U. Wińska, Zwyciężyły wartości, Wspomnienia z Ravensbrück, Gdańsk 2006 )